Arx Amarth
Moje
ulubione miasto Margonem
autor: Nijakie
Przechadzając się po Mythar,pomyślałem sobie
aby pójśc na podróż ,daleką
podróż,lecz trudną.Wyprawiłem
przyjaciół.Spotkaliśmy się w naszej twierdzy,ustaliliśmy się
plan wyprawy,i miejsce do podróży miejscem okazało się
Tuzmer.Przykro mi było zostawiać żonę i dzieci,lecz chęć
podróży,nakłaniała Mnie do tego.Poszedłem wcześnie spać,aby
jutro być wypoczęty na daleką podróż.Wieczorami moim
zadaniem było uśpić dzieci, a potem się samemu położyć, u boku mojej
żony.. Tak też zrobiłem. Coś czułem… Budziłem się parę razy,
zrywałem. Wiedziałem,
że jutrzejszy dzień, mimo iż to ma być gwiazdka, będzie niespokojny. W
nocy, coś koło trzeciej nad ranem słyszę energiczne pukanie do drzwi.
Zerwałem się na równe nogi, by sprawdzić co się dzieje.
Otwieram, a tam mój kolega pada na twarz i mówi:
- nijakie! Ratuj!
Atakują nas znów Ci sami co wczoraj!
- Jak to możliwe?!
Przecież przepędziliśmy wczoraj ostatnich! – odparłem nerwowo.
- Nie. Ich jest
jeszcze więcej. Niestety popełniliśmy błąd puszczając tych
dwóch wrogów. – odparł.
- Dobrze. Ruszajmy.
Chcę choć chwile obecny dzień z dziećmi spędzić. W końcu dziś mamy
gwiazdkę.
Po
krótkiej rozmowie, pobiegliśmy do koszar po uzbrojenie. Ja
jak zwykle dorwałem łuk, kołczan strzał oraz krótki miecz.
Szybko moje kolcze buty, stalowy napierśnik i hełm przyodziałem i już
pędziłem w stronę murów. Jak się wydrapałem na szczyt i
popatrzyłem w dół. Było ich
mnóstwo… Liczyłbym ich dniami i bym się nie
doliczył. Na szczęście ja wraz z moimi najbliższymi
przyjaciółmi byliśmy dobrze wyszkoleni. Często się zdarzało,
że za jednym strzałem zabijaliśmy dwóch ludzi. Z moich
strzał padło już z pięćdziesięciu ludzi. Byłem z siebie zadowolony. Po jakich
dwóch godzinach oblężenia na nasz fort zauważyłem w oddali
jakąś maszynę, której nie mogłem zidentyfikować. Po chwili
się przeraziłem. Zauważyłem, że to nie przelewki, bowiem w naszą stronę
ruszały się ślamazarnie balisty oraz katapulty. Było ich razem
chyba ze czterdzieści. Od razu jak to zauważyłem, krzyknąłem do
sierżanta, który stał na schodach:
- Sierżancie!
- Co?! –
od
- Co w takim razie
robić?
- Weź
pięćdziesięciu najlepszych i wyjdź tunelem od tyłu. Pobiegnijcie na
północ i od tyłu postaraj ich zniszczyć. Niech
Bóg ma Ciebie w swojej opiece! – powiedziałem
spokojniej.
- Zrobię jak
mówisz. Oby się udało! Z Bogiem!
Kiedy usłyszałem te
słowa spojrzałem na słońce. Wydawało się być po 14, a wrogów
nie ubywało. Nagle przebiegła po mnie jak dreszcz, pewna myśl. Gdyby
przeciągnąć z dołu koksowniki, byśmy mieli pewną przewagę na machiny,
bowiem były one z drewna. Nagle to powiedziałem do kolegi, a on
przytaknął. I poszliśmy. Koksowniki ważą około dwadzieścia
kilogramów, więc to nie była łatwa sprawa, wynieść je po czterdziestu
pięciu schodach. Miałem rację. Machiny oblężnicze poległy, lecz wojsk
było nadal tyle samo… Zostało ich może ze dwa tysiące i się
przeraziliśmy. Zabrakło strzał… Teraz była tylko jedna
możliwość. Od tyłu przejść i zaatakować bronią białą. Wiedzieliśmy, że to nie
będzie proste, ale wierzyliśmy w zwycięstwo. Było nas około dwustu, a
ich czterystu. Nie byli dobrze uzbrojeni. Mieli drewniane maczugi,
nieliczni posiadali miecze, a nasi od mieczy i sztyletów po
dwuręczne topory i halabardy. W walce oczywiście większość szła na mnie, ze
względu ma to, że posiadam hełm generała. Wiadomo co to oznacza.
Oczywiście wygraliśmy starcie, lecz poległo pięciu walecznych. Czterech
moich przyjaciół, oraz generał Krzyś Karate. Nigdy ich nie
zapomnę. Pamiętam jeszcze ostatnie słowa Leiffa, mojego najlepszego
przyjaciela: "Nijakie. Pilnuj swojej rodziny, o mnie nie zapomnij.
Módl się za mnie." (po czym skonał.) Wielka to strata, lecz
przed zachodem słońca byłem już ze swymi dziećmi oraz żoną.
Bóg
zapłać iż mogę spędzić święta z własną rodziną. Już chcę tak spędzać do
końca życia te najszczęśliwsze dni w moim życiu. Nie tylko ze względu
na święta, lecz także na to iż 24 grudnia to data urodzin moich
dzieci…
Przypomniałem sobie
o naszej wyprawie.Musieliśmy wyruszyć,lecz wiedzieliśmy że
wróg zajmie twierdzę i
w końcu nas
zabije,ale chcieliśmy i ta przenieść twierdzę gdzie indziej,a więc
razem z żoną i dziećmi oraz przyjaciółmi z
którymi musieliśmy walczyć.Wzieliśmy zapas
broni,i wyruszyliśmy.Było ciemno … Nie wiedziałem, co się
dzieje. Czułem się, jakby ktoś mi włożył dwie maczugi z kolcami i je
wydarł z siłą. Czułem okropny ból w żebrach. Ledwo
otwierałem powieki, lecz widziałem, że byłem związany mocnym sznurem, a wokół mnie
było trzech assasynów. Byli uzbrojeni po szyje. Mieli
szable, schurikeny, lekkie zbroje, by mogli się szybko i bezszelestnie
poruszać. Nie miałem siły na nic. Słyszałem tylko rozmowę
dwóch z nich. Mówili coś typu: „As
musar kla danos krat.” Jako, że rodzice mnie kochali nauczyli
mnie trzech języków: greckiego, rzymskiego oraz egipskiego.
Wiedziałem, iż chodziło im o zabicie mnie. Szybko musiałem się ruszyć i
cos zrobić, w końcu chciałem żyć. Jak tylko odeszli
spróbowałem się rozwiązać. Na szczęście nie było trudno,
bowiem Egipcjanie nie potrafili dobrze wiązać węzłów. Szybko
po rozwiązaniu sznurów podbiegłem do okna. Dobrze się
złożyło, że byłem przetrzymywany na wysokości nie przekraczającej
trzech metrów, a więc łatwo wyskoczyłem i zeskoczyłem. Wtedy
serce mi zaczęło dudnić jak oszalałe. Z dwóch stron szedł
patrol wrogi, a nie miałem gdzie uciec. Nagle dostrzegłem dziurę w
budynku i niczym minęła sekunda ja już tam przez tą szparę przeszedłem.
Patrol przeszedł nie zauważywszy mnie. Następnym moim ruchem było
oczywiście wydostanie się ze szczeliny i to stało się bardzo szybko.
Dalej wiedziałem, że nie mam szans na ucieczkę, więc pomyślałem, iż
spróbuję zabić króla i się pod niego podszyć.
Wiadomo. Myśl mrożąca krew w żyłach, ale tu w Afryce, w kraju
sułtanów tak się robi. Od razu pobiegłem do centralnego
budynku, gdzie miałem nadzieje zastać sułtana. Najgorsze było to, że
nie wiedziałem co to za państwo, więc nie wiedziałem z kim mam do
czynienia. Chwyciłem za pierwszy miecz, który miałem pod
ręką i ruszyłem na samą górę. Wybiegłem, ale się bardzo
zmęczyłem, bo schodów było z dwieście. Zauważyłem
znów patrol nieznanego mi państwa, chwyciłem się poręczy i
zawisłem na niej nieruchomo niczym małpa. Znów byłem
górą nad patrolami obcych. Zauważyłem wreszcie siedzibę
króla. Nie trudno było się mi domyśleć, ze względu iż drzwi
były wykonane ze złota, a raczej nikt poza cesarzem czy sułtanem na
takie luksusy nie mógł sobie pozwolić. Wbiegłem do pokoju,
drzwi potraktowałem tradycyjnie z kopa i już byłem w środku. Sam oczom
nie wierzyłem. Sułtanem był mój najlepszy przyjaciel oraz
towarzysz broni, o którym wspominałem w poprzedniej części.
Sam sierżant, który miał przydomek Lwie Serce. Od razu
wiedziałem, że było to państwo Normandii, bowiem on był jej
królem. Podbiegłem do niego, on od razu mnie poznał.
Uściskaliśmy się serdecznie jak za dawnych czasów.
Opowiedziałem mu jak tu trafiłem, a on nie wierzył w to, że jego
wojownicy są tak okrutni na nieznanych przybyszów. Od razu
mianował mnie naczelnym dowódcą, znając mą siłę.
Wiedzieliśmy, że razem damy radę zaspokoić potrzeby
mieszkańców. On jako doradca, dwa lata po tych wydarzeniach
został nazwany Ryszardem. Wtedy wierzono, że Ryszard oznacza
nieśmiertelny, wielki, ale także przebiegły. Ludzie kochali go i
wielbili oraz czuli przed nim respekt. Ja za to zostałem mianowanym
królem strategów naszych czasów. Razem
byliśmy potęgą w Afryce oraz Azji, lecz jak widać, kosztowało nas to
wiele pracy, wojen, w których poniosło klęskę około
piętnaście tysięcy naszych mocarnych ludzi. Bardzo ich nam teraz
brakuje, lecz to oni się przyczynili do historii powiększenia Normandii
o około sześć razy więcej niż przed czasami wspólnego
panowania Saladyna i Ryszarda Lwiego Serca.Nie wiedzieliśmy kiedy
dotarliśmy do Tuzmer.Na początek wpadliśmy do karczmy,było tam mało
osób,bo mało kto się tam dostawał.Poszliśmy do łaźni.Było
świetnie,orzeźwiająca kąpiel nam pomogła.
Pewnego dnia,syn
się zgubił,niewiedziałem jak...Wezwałem straże,na poszukiwania naszego
synka.Ci odpowiedzieli że nie mogą,ponieważ zgłosic to można po
24h.Odnalazłem paru przyjaciół,starych
przyjaciół.Okazało się że synek leży obok skały,zanieśliśmy
go szybko do Uzdrowiciela Toramidamusa.
Okazało się,że
chłopaka użarł swoimi szczypcami,krab pustelnik.Musiałem odnaleśc parę
ziół leczniczych,których potrzebował Toramidamus
na uleczenia chłopca.Znalazłem je a po drodze odnalazłem
niespotykany kwiat-Wiesiołek.Toramidamus ucieszył się na jego widok i
powidział że za Tą drobną opłatą,uzdrowi mojego syna.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL